20.11.2018

Otworzyłam plik żeby coś napisać, żeby wyrzucić z siebie to, co się kryje, co poddusza mnie od środka, nie pozwalając mi na pełne zaufanie do nikogo. 
Nie będąc w związku przez dwa lata, człowiek akceptuje to, że jest sam ze sobą, żyje z dnia na dzień, stara się być szczęśliwym dla siebie samego. Czasem jest to jednak zbyt trudne, aby każdego ranka podnosić się z łóżka z dobrym nastawieniem, głoszącym "To będzie mój dzień". Szczególnie, gdy jest się otoczonym przez najlepszych przyjaciół, którzy tworzą długotrwałe, udane związki - przynajmniej zazwyczaj takie bywają. Przecież jak w każdej relacji bywają gorsze dni i co wtedy? Człowiek zwraca się z prośbą o pomoc do osoby, której najbardziej ufa, która wie jak pomóc. Ale czemu zazwyczaj zwracają się do mnie? Nie mam doświadczenia w związkach, najdłuższy z nich trwał 6 miesięcy i nic z tego nie wyszło, a ja do dziś czuję w sobie pustkę, która czeka na wypełnienie przez kogoś, kto naprawdę może mnie pokochać. 
Idąc na studia wcale nie sądziłam, że tak szybko kogoś poznam. Chciałam podejść do wszystkiego na chłodno, ale przede wszystkim chciałam skupić się na nauce, po to przecież tu przyjechałam. Dobra uczennica stała się teraz studentką... I wcale nie chciała być na przeciętnym poziomie, jakim było zaliczenie na ocenę dostateczną. Miałam większe ambicje, chciałam pokazać, że naprawdę mogę osiągnąć naprawdę wiele, jeśli tylko będę chciała i jeśli tylko w siebie uwierzę. I to był największy problem, bo nigdy w siebie nie wierzyłam... Nigdy tak naprawdę nie powiedziałam sobie, że jestem z siebie dumna, zawsze mi czegoś brakowało. Było za mało mnie we mnie. Nigdy tak szczerze, nie spojrzałam w lustro i nie powiedziałam sobie "Jesteś piękna, zasługujesz na wszystko, co najlepsze" i jasne słyszałam to od wielu osób - od rodziców, braci, dziadków, przyjaciół - ale nigdy od samej siebie. Czemu? Bo nigdy w siebie nie wierzyłam, zawsze było coś co mogłam zrobić lepiej, inaczej, nigdy nie byłam wystarczająco dobra w tym co robiłam. Pochłaniało mnie za dużo emocji na raz, często dochodził stres, który kumulował się we mnie do tego stopnia, iż nie byłam w stanie poprawnie funkcjonować. 
Prawdopodobnie właśnie przez to jestem tak nieśmiała, cicha, małomówna, niepewna siebie, ale przede wszystkim naiwna.
Nigdy nie byłam zadowolona z tego jak wyglądam, zawsze było coś - za gruba, zbyt brzydka, zła twarz, złe uszy, zły nos, okropne uda, nieidealne ciało. Jedyną częścią mojego ciała, którą od zawsze akceptowałam były moje oczy, wiedziałam, że tam gdzieś głęboko jestem prawdziwa ja. Dlatego zawsze tak bardzo bałam się patrzeć ludziom w oczy. Kiedy ktoś mi się przyglądał panikowałam, że zobaczy prawdziwą mnie, że moje oczy mnie zdradzą, że przestanę być anonimową dziewczyną w masce, że stanę się sobą...
Myślałam, że wszystko się zmieni, kiedy wyjadę na studia. Nowe miasto - nowa ja, takie typowe stwierdzenie, ale naprawdę w nie wierzyłam. Chciałam w nie uwierzyć. 
Jestem już tutaj półtorej miesiąca, zmieniłam swój styl bycia, schudłam - wciąż niewystarczająco, aby siebie zaakceptować, ale to dobry początek do osiągnięcia wymarzonego celu - poznałam nowych ludzi, stałam się bardziej samodzielna, ale przede wszystkim poznałam jego... 
Wszystko się wtedy zmieniło, jakby jakimś magicznym trafem sprawił, że wszystkie problemy zniknęły, gdy tylko był obok. Przy nim nie czułam się brzydka, gruba... Z nim byłam bezpieczna, pozornie bezpieczna. Znamy się dopiero  około miesiąca, a ja mam wrażenie jakbym znała go już kilka lat, to przeraża. Za każdym razem czuję, że zależy mi coraz bardziej, nie ważne jak bardzo staram się zwolnić, poukładać sobie wszystko w głowie to i tak nie daje rady, to się dzieje samo - zakochuje się w nim. 
Po ostatnim związku mówiłam sobie, że zanim zdecyduje się na kolejny związek chcę tą osobę poznać, dokładnie, tak, aby być pewnym, że to jest to, czego szukam w życiu. A co zrobiłam?  To samo co zazwyczaj. Znamy się miesiąc, a już jesteśmy razem... Ale szczerze? Może i jestem w związku, ale wcale tego nie czuję. Mam wrażenie, że jestem jeszcze bardziej samotna niż przed tym związkiem. Świadomość tego, że nikogo przy mnie nie ma nie bolała tak jak to, że kogoś mam a tej osoby i tak przy mnie nie ma, chociaż mieszka niecałe 10 minut drogi spacerkiem ode mnie. Szczególnie poczułam się tak wczoraj, kiedy jesień znowu mnie dopadła i pokazała mi, że wcale nie mam tak dobrego stanu psychicznego jak wydawało mi się, że mam. Przebywając w nowym mieście, praktycznie bez bliższych znajomych są dni, kiedy czuje się niepotrzebnym, zagubionym, niekochanym, bo każdy gdzieś tam ma swoje życie, układa je sobie bez ciebie, tylko ty tkwisz ciągle w tym samym miejscu... W tym samym od kilku lat. 
Wczorajszy dzień... Pokazał mi prawdę, której przez długi czas nie chciałam zobaczyć. Oszukiwałam się, że jest inaczej, ale od wczoraj wiem, że byłam zbyt naiwna, aby to wszystko dojrzeć. 
Potrzebowałam chwili uwagi, uczucia, miłości, potrzebowałam żebyś po prostu mnie przytulił i powiedział, że "wszystko będzie dobrze", ale Ty nic z tym nie zrobiłeś. Pisząc Ci, że potrzebuję miłości nie pisałam tego od tak, bo miałam taki kaprys, naprawdę tego potrzebowałam, chciałam żebyś rzucił wszystko i przyszedł do mnie, bo potrzebowałam się przytulić, chciałam żebyś mi pokazał, że Ci zależy, że naprawdę traktujesz mnie poważnie. Napisałam Ci nawet, że chyba dziś będę spała ze współlokatorką, a Ty nic. Napisałeś tylko "Martwię się ;c", ale to tylko słowa. Tylko głupie słowa, w które przestałam wierzyć. Gdybyś naprawdę się martwił to 15 minut później dostałabym od Ciebie wiadomość "Otwórz drzwi". Czekałam na te słowa, co chwilę wchodziłam w nasze wiadomości i czekałam, aż te słowa się tam pojawią, ale już się nie pojawiły. Tak samo jak kolejna wiadomość od Ciebie. Wtedy zrozumiałam, że dla mnie nasza relacja znaczy więcej niż dla Ciebie, i że byłam zbyt naiwna, aby to wcześniej dostrzec. Chciałabym już nie czekać na wiadomość od Ciebie, ale nie potrafię. Chciałam wylogować się z fb, żeby tylko sprawdzić po jakim czasie byś się odezwał, ale przez studia nie mogę tego zrobić, bo nie byłabym na bieżąco ze wszystkimi informacjami. I ja mam wierzyć w to, że Ty się o mnie martwisz? Jeśli martwienie się o kogoś znaczy nie odzywanie się do drugiej osoby przez 13 godzin to naprawdę jesteś mistrzem w martwieniu się o kogoś. Szczególnie wiedząc, że nie byłam wczoraj w dobrym stanie psychicznym. No ale cóż, czego innego mogłabym się spodziewać? Że rzucisz wszystko i pobiegniesz do mnie, bo mam gorszy dzień? Nie mogłam od Ciebie tego oczekiwać, bo znamy się za krótko, ale mimo wszystko zabolało. Nawet nie wiesz jak bardzo...



Komentarze